piątek, 27 czerwca 2008

Mleczne rozczarowanie

Jeszcze z dzieciństwa, pod wpływem jakichś zagranicznych seriali, miałem w sobie ugruntowane przeświadczenie, że najbardziej niebiańskim, egzotycznym napojem jest mleko kokosowe. Później, wciąż jednak w Polsce, kupowałem kilka razy zasuszone orzechy, łudząc się nadzieją, że choć łyk tego wymarzonego napoju w nich znajdę; w najlepszym jednak razie kończyło się to na wyskrobywaniu woskowatego, pozbawionego jakiegoś wyraźnego smaku miąższu.
Dziś wieczorem wróciłem wykończony po mojej podwójnej szychcie, zaległem na barłogu; po kilkunastu, może kilkudziesięciu minutach bezwładności, siły wróciły mi na tyle, że postanowiłem odbyć kilkuminutowy spacer na główną ulicę, żeby kupić coś do picia. Czasem wieczorem nagradzam się za mój gastarbaiterski trud puszką piwa, albo butelką Mighty Malta. Ale dziś moje pragnienie miało bardziej duchowy wymiar.
Mój sklep całodobowy, znajdujący się naprzeciw stacji metra, to egzotyzm sam w sobie - nawet butelki coca-coli ozdobione są fantazyjnymi arabeskami, a całej masy produktów wprost nie jestem w stanie nazwać: pudełka dziwnych kształtów i kolorów, jakieś proszki, wysuszone korzenie, jakieś pasty, nie wiadomo czy to do jedzenia, czy do smarowania wielbłądzich kopyt.
Na szerokiej, brzęczącej ladzie chłodniczej cały rząd poświęcony jest na egzotyczne napoje w aluminiowych puszkach. Świeży sok z mango z datą przydatności 2012, nektar z owoców glava, kilka innych specyfików, których nazwy zupełnie z niczym mi się nie kojarzą. Na samym brzegu kilka białych puszek z zielonkawym napisem "Świeże mleko z młodych kokosów z fragmentami miąższu".
79 pensów to nie w kij dmuchał jak za niewielką puszkę o pojemności 250 ml, ale dziś wieczorem byłem w nastroju lekko mistycznym, w sam raz na niebiański napój.
Sprzedawca o twarzy koloru dobrze wychodzonych butów od komunii nawet na mnie nie spojrzał przyjmując odliczone drobne, rozmawiał przez telefon komórkowy za pośrednictwem karty voice over internet z jakimś odległym zakątkiem ziemi, w języku zupełnie nierozpoznawalnym.
Wyszedłem na ulicę, wstrząsnąłem puszką; data przydatności wskazywała na 2010 rok, możliwe, że mój nektar przestał już na tej półce mój drugi przyjazd do Londynu, trzeba było rozbudzić drzemiącą w nim moc.
Zawleczka była dziwnie oporna, ale pokonałem ją w końcu.
Pierwszy łyk i łzy napłynęły mi do oczu, odebrało mi oddech; mleko z kokosów z puszki smakuje bowiem jak lekko posłodzony wywar z tygodniowych skarpet polskiego budowlańca, a za miąższ spokojnie uchodzić może papier toaletowy porwany i pomięty w maleńkie kuleczki.
Szedłem główną ulicą East Hamu, ludzie patrzyli na mnie dziwnie, a ja starałem się robić dobrą minę do złej gry, coś w stylu - no co, mleka ze świeżych kokosów nigdy nie piliście?
Jeszcze przez chwilę miałem nadzieję, że po pierwszym szoku odkryję w tym smaku jakąś głębszą, przyjemną nutę. I naprawdę musiałem być zdeterminowany, bo wypiłem ponad pół puszki. Zawartość jednak nadal nie przestawała smakować jak wywar ze skarpet.
I tutaj, w tym dramatycznym momencie, jest jednak miejsce na optymizm - któż bowiem jeśli nie dobry Bóg mógł mi podpowiedzieć, żeby obok wymarzonego napoju z dzieciństwa kupić półlitrową puszkę wzmacnianego cydru "K".
I tym właśnie cudownym napojem zmywam smak rozczarowania, a dodatkowe volty z naddatkiem wynagradzają zmarnowane 79 pensów.
Chwała na wysokościach, a na Ziemi pokój ludziom dobrej woli.



Brak komentarzy: