poniedziałek, 10 marca 2008

Crazy Bob

Klimat imprezy opiszę wam dobrze, cytując pieśń znanego zespołu:
"Wszystko było git do momentu kiedy
Zabrakło jaj naszego wodza, Bahledy..."

Stawiliśmy się na kosmodromie już w sobotę, wszyscy w pełnym umundurowaniu i w randze kapitana, tj. Cpt. Cuty, Cpt. Brazza, Cpt. Tombul i ja, Cpt. Mike. Pogoda na wysokości Zoncolan była kompletnie do kitu, mgła, widoczność taka, że jak splunąć od serca, to nie widać, w kogo się trafiło. Chociaż przy mocnych lefrektorach i podświetlanych jak na przylądku Carnaval namiotach RedBulla to efekt był wcale przyjemny. Zwłaszcza jak już koleś z RedBulla wlał w nas kilka kolejek wódki truskawkowej i przestało nam dokuczać zimno.
Ludzi było niewiele, tzn. jeśli porównać do poprzednich lat. Nikt poza nami i czwórką rycerzy się nie przebrał, więc wzbudzaliśmy sporo sensacji i pewnie moje zdjęcia w tym stroju będą wisiały w necie przez najbliższych 50 lat, bo chyba parę setek osób się z nami fotografowało.
Pisałem już o tym, ale jeszcze powtórzę - to co mi się we Włoszech naprawdę podoba, to że ludzie się bawią normalnie. Ładnych parę setek ludzi, żadnych ogrodzeń, żadnych ochroniarzy z psami, głośna muzyka, alkohol leje się strumieniami i uwierzcie, że nikt się nie pobił, żadnych awantur. Kultura.

A pije się w naszym regionie ostro. I w sumie o to się cała frajda trochę rozbiła, bo Cpt. Tombul tak się załatwił w sobotę, że w niedzielę rano go w stanie śpiączki ratowało pogotowie, przez co nastroje siadły maksymalnie. Wyobraźcie sobie - stoimy wszyscy w kretyńskich strojach, rury od odkurzaczy poprzyczepiane do dupy, na głowach plastikowe pokrywy od żyrandoli, a tu kolesia w naszym Vanie przywracają do życia zastrzykami jak na Pulp Fiction. A Tombul jak się obudził, najpierw prawie strzelił w oko ratownika, a potem się uparł, że do szpitala nie pojedzie, tylko zjedzie z nami rakietą. Powiedzieliśmy mu, że zjechać to on zaraz może - dwa metry pod ziemię, ale do szpitala i tak się nie zgodził zabrać.

Zjechaliśmy więc we trzech, i to było szczęście w nieszczęściu, bo jak nam rakieta podskoczyła na wyboju, to się załamało podwozie i zaryliśmy trochę w śnieg. Cpt. Brazza, który jechał na ogonie, zdołał nas dopchnąć do mety, ale gdyby Tombul siedział na dziobie, tak jak to było planowane, tobyśmy nie dali rady.

Miałem robić zdjęcia, ale pogoda była do dupy, nic nie było widać, padał deszcz, akcja z Tombulem nadszarpnęła nam morale i straciliśmy kolejkę, w końcu pojechaliśmy jako przedostatni wózek, a i to dlatego, że ostatni należał do jakiegoś ważnego sponsora. Skręciłem może ze trzy minuty filmu Nokią, zupełnie bez sensu zresztą, ale byłem naprawdę mocno oszołomiony akcją ratunkową.

W necie są już pierwsze wrzuty z tej imprezy, i tylko potwierdzają słuszność decyzji o niewyciąganiu kamery z samochodu - przejeżdżające Boby widać przez około dwie sekundy, wyłaniają się z mgły i natychmiast znikają. Poza tym nie widać nic - chyba że stojący bez ruchu, przemoczony tłum to też jest coś.

W każdym razie nie żałuję, że wziąłem w tym udział - sobotnia impreza była fajna, w niedzielę też w sumie się nie nudziłem. Za dwa lata, podczas kolejnej edycji, zamierzam wystawić mój własny wóz i wygrać.

Brak komentarzy: