Robiłem dzisiaj nadgodziny w Precie na lotnisku w Gatwick. Było całkiem zabawnie, jak to zabawnie mogło by być podczas lądowania w Normandii, gdyby się wiedziało, że wyjdzie się z tego cało. Niekończące się kolejki klientów, kompletny brak dowodzenia, jakiś Albańczyk na kawie napełniający kubki do trzech czwartych, ktoś krzyczy jak opętany: "tace, tace, skończyły się tace!", ale po pół godzinie lekkiego stresu przychodzi taka myśl, że tak czy siak mi za to zapłacą, że nikt mnie nie opieprzy, że klienci pogodzeni ze swoim lotniskowym upodleniem, kontrolą bezpieczeństwa, wywlekaniem pasków ze spodni i chodzeniem na bosaka, spokojnie przełkną krzywo pocięte kanapki i niedolane, niedogrzane kawy. I wtedy zrobiło mi się spokojnie, wesoło, a potem to ja przejąłem maszyny do kawy, a są to maszyny nowiutkie, mocne i niezawodne i wychodziły mi takie kwiatki z mleka, że aż menadżerkę zawołali, żeby zobaczyła, bo do tej pory tam nigdy nie mieli zawodowego baristy na kawie.
Szykuję się teraz, żeby dostać się tam na nocną zmianę, bo płacą 1.5 stawki, jakieś kosmiczne pieniądze zupełnie, plus czas i koszty przejazdu. Może nawet uda mi się tam wkręcić na stałe, jak sobie powyrabiam papiery, a mam przecież doświadczenie po moim starcie do Ryanaira.
Idę spać.
niedziela, 3 sierpnia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz