Podróż, zaplanowana na 5 dni, trwała 10. Czyli wychodzi że było buy one get one free. Tak, jak lubię.
Zaczęło się od stłuczki pod lotniskiem, a potem, zgodnie z regułą Hitchcocka, było coraz bardziej emocjonująco.
Z przerwami na smakowanie piwa, serów i czekolady. Gofrów. Kiełbasek. ETC.
W czwartek i piątek zwiedzaliśmy Ciney i Namur i od razu mi się spodobało. Trochę jak w Anglii, choć spokojniej i zdecydowanie czyściej.
W sobotę byliśmy w Brukseli, pozwiedzać miasto, a potem odwiedzić G. i E. w ich mieszkaniu. Gdy wchodziliśmy do mieszkania, klucz nie chciał się przekręcić. Użyliśmy drugiej kopii. Umknął nam ten fakt uwadze. A nie powinien.
W niedzielę wróciliśmy do Brukseli na późny obiad i spotkanie ze znajomymi E&G. Rozpiliśmy parę butelek wina we trzech: ja, G. i jeszcze jeden koleś, bardzo sympatyczny, o trudnym do zapamiętania imieniu. Po winie przyszła kolej na jakiś likier winopochodny, wyśmienity zresztą, a potem jeszcze trochę piwa, aż zacząłem podśpiewywać, na co gospodarze zareagowali uśmiechami w stylu "a niby Polacy to potrafią tyle wypić". Przyszedł wieczór, musieliśmy wracać do Ciney. Wydawało się nam, że na dziś to koniec przygód. Mieliśmy rację tylko co do tego "na dziś".
W poniedziałek o piątej rano zaczął dzwonić telefon stacjonarny. Akurat chciało mi się pić, więc nie spałem. Nikt nie reagował. Telefon zaczął dzwonić w odstępach kilkuminutowych, bez przerwy, dzwoniło tak aż do siódmej, aż ktoś z domowników wstał i odłożył słuchawkę na bok.
O dziewiątej obudził nas Albert i powiedział, że nie zawiezie nas na lotnisko, bo G. wypadł z okna i ma złamaną miednicę.
Nie znaliśmy szczegółów, ja podejrzewałem, że to okno było jakąś ściemą, że G. biegł rano do pracy i wpadł pod samochód lub coś w tym stylu. W atmosferze nerwowej pożegnaliśmy się, spakowaliśmy, po pierwszej ruszyliśmy na dworzec łapać pociąg.
Na lotnisko dotarliśmy wcześnie, po trzeciej po południu. Lot miał być o siódmej trzydzieści wieczorem. Doczekaliśmy do odprawy, kontroli, już w wewnętrznej poczekalni okazało się, że samolot jest spóźniony półtorej godziny.
Na pokładzie w pośpiechu odprawiono taniec instruktażowy BHP, ledwie dziewczyny skończyły machać rękami, ruszyliśmy.
Nagle BOOOM, wstrząs, zobaczyłem ogień z prawego silnika. Ale nic, wznosiliśmy się jeszcze przez chwilę. Było tak, jak to opisałem w notce z nocy poniedziałkowo-wtorkowej. Wciągnęliśmy w silnik ptaka, co już raz mi się kiedyś zdarzyło, ale wtedy to był dzień i nie było widać części artystycznej, czyli płonącego pierza rozrzuconego przez silnik odrzutowy na paręnaście metrów. I ptak był chyba mniejszy za pierwszym razem.
Po lądowaniu byliśmy już u kresu nerwów - wypadek G., spóźnienie, ten ptak, w dodatku nie miałem pojęcia, w jakim stanie jest nasze auto, bo nie miałem czasu go obejrzeć po stłuczce. Wyobraziłem sobie nas o północy w Treviso, z niesprawnym autem, bez mleka dla Klary, bez pociągów i autobusów. Zdecydowaliśmy się nie lecieć dalej do Treviso, tylko wysiąść.
Mieliśmy kilkanaście minut do ostatniego pociągu do Ciney, złapaliśmy taksówkę, zadzwoniłem do taty, że zostajemy. Pociąg oczywiście odjeżdżał z innego peronu niż to było napisane, a informację podano w ostatniej minucie. Bieg z małą Klarą w nosidełku, waliza, torby, jakaś dziwna kobieta która chciała nam pomóc. Ale zdążyliśmy.
Następnego dnia zacząłem pomagać Albertowi w naprawianiu samochodów. Już jak przyjechaliśmy w czwartek, zauważyłem przed domem kilka aut w różnym stanie rozkładu, a cztery najlepiej wyglądające VW stały rozbebeszone w rzędzie. No więc zaczęliśmy przekładać części z jednego do drugiego, z czwartego do trzeciego, nie mam pojęcia który naprawialiśmy a który psuliśmy. W środę wieczorem wszystkie cztery jeździły.
Mieliśmy ruszyć w drogę w środę wieczorem, maksymalnie w czwartek rano. Albert ma sklep we Włoszech i miał dowieźć tam swoje makrobiotyczne jedzenie. Wszystko jednak skomplikowało się przez pobyt G. w szpitalu. Okazało się, że nie miednica, ale kość udowa oraz dłoń, która musi być składana do kupy operacyjnie.
W środę pojechaliśmy do szpitala i wysłuchaliśmy wreszcie historii z detalami.
Otóż w poniedziałek rano, gdy miał wybiegać do pracy, klucz zaciął się w drzwiach na dobre. Logika oraz wypite w niedzielę wieczorem wino podpowiedziało mu, żeby wszedł na pierwsze piętro i zeskoczył z balkonu.
Przeleciał przed oknem pokoju, w którym leżała jego dziewczyna, padł na chodnik i tak już został. Ona widziała go z okna, ale nie mogła do niego wyjść, bo drzwi zablokowane. Zaczęła dzwonić do jego rodziców na telefon stacjonarny.
Nie wiem, kto wezwał pogotowie, o której go zabrali w końcu z tego chodnika, nie dopytywałem. Troszkę nie wypadało się jednak z tego śmiać w szpitalu.
Tak więc w czwartek po południu powiedziano nam, że będziemy wracać w piątek lub w sobotę.
Ruszyliśmy w końcu w piątek o drugiej po południu. Spędziliśmy w aucie 26 godzin. Mieliśmy deszcz, mgłę, śnieg, znowu mgłę, właściwie dobra pogoda była tylko w siedemnastokilometrowym tunelu pod Alpami.
W Treviso najbardziej obawiałem się rachunku za parking. Za cztery dni miało być trzydzieści pięć euro, a staliśmy dziesięć.
Ale że przyjechaliśmy w godzinie obiadu, na parkingu w okienku kasy nie było nikogo. Z parkingu nie było żadnego innego wyjścia, kasy automatycznej. Naprawdę chciałem uczciwie zapłacić. Nie dało się. Okienko było otwarte, zajrzałem do środka. Zobaczyłem mały pstryczek elektryczek. Nacisnąłem. Szlaban się podniósł.
Aby jeszcze zwiększyć oszczędności, zamiast autostradą, ruszyliśmy drogami zwykłymi. Co dało nam kolejnych parę euro na opłatach i pewnie z dziesięć euro w paliwie, bo nasze auto jest najbardziej ekonomiczne przy 70 km/h jak się okazuje. Zużyliśmy o połowę paliwa mniej niż w drodze do lotniska.
Ot i tyle przygód, teraz tylko musimy załatwić sprawy ubezpieczeniowe, poskładać nasze auto do kupy, w międzyczasie załatwić wszystkie papiery dla Ryanair. Teraz już jestem zdeterminowany, żeby się tam dostać. Mają przecież bazę w Belgii.
Zaczęło się od stłuczki pod lotniskiem, a potem, zgodnie z regułą Hitchcocka, było coraz bardziej emocjonująco.
Z przerwami na smakowanie piwa, serów i czekolady. Gofrów. Kiełbasek. ETC.
W czwartek i piątek zwiedzaliśmy Ciney i Namur i od razu mi się spodobało. Trochę jak w Anglii, choć spokojniej i zdecydowanie czyściej.
W sobotę byliśmy w Brukseli, pozwiedzać miasto, a potem odwiedzić G. i E. w ich mieszkaniu. Gdy wchodziliśmy do mieszkania, klucz nie chciał się przekręcić. Użyliśmy drugiej kopii. Umknął nam ten fakt uwadze. A nie powinien.
W niedzielę wróciliśmy do Brukseli na późny obiad i spotkanie ze znajomymi E&G. Rozpiliśmy parę butelek wina we trzech: ja, G. i jeszcze jeden koleś, bardzo sympatyczny, o trudnym do zapamiętania imieniu. Po winie przyszła kolej na jakiś likier winopochodny, wyśmienity zresztą, a potem jeszcze trochę piwa, aż zacząłem podśpiewywać, na co gospodarze zareagowali uśmiechami w stylu "a niby Polacy to potrafią tyle wypić". Przyszedł wieczór, musieliśmy wracać do Ciney. Wydawało się nam, że na dziś to koniec przygód. Mieliśmy rację tylko co do tego "na dziś".
W poniedziałek o piątej rano zaczął dzwonić telefon stacjonarny. Akurat chciało mi się pić, więc nie spałem. Nikt nie reagował. Telefon zaczął dzwonić w odstępach kilkuminutowych, bez przerwy, dzwoniło tak aż do siódmej, aż ktoś z domowników wstał i odłożył słuchawkę na bok.
O dziewiątej obudził nas Albert i powiedział, że nie zawiezie nas na lotnisko, bo G. wypadł z okna i ma złamaną miednicę.
Nie znaliśmy szczegółów, ja podejrzewałem, że to okno było jakąś ściemą, że G. biegł rano do pracy i wpadł pod samochód lub coś w tym stylu. W atmosferze nerwowej pożegnaliśmy się, spakowaliśmy, po pierwszej ruszyliśmy na dworzec łapać pociąg.
Na lotnisko dotarliśmy wcześnie, po trzeciej po południu. Lot miał być o siódmej trzydzieści wieczorem. Doczekaliśmy do odprawy, kontroli, już w wewnętrznej poczekalni okazało się, że samolot jest spóźniony półtorej godziny.
Na pokładzie w pośpiechu odprawiono taniec instruktażowy BHP, ledwie dziewczyny skończyły machać rękami, ruszyliśmy.
Nagle BOOOM, wstrząs, zobaczyłem ogień z prawego silnika. Ale nic, wznosiliśmy się jeszcze przez chwilę. Było tak, jak to opisałem w notce z nocy poniedziałkowo-wtorkowej. Wciągnęliśmy w silnik ptaka, co już raz mi się kiedyś zdarzyło, ale wtedy to był dzień i nie było widać części artystycznej, czyli płonącego pierza rozrzuconego przez silnik odrzutowy na paręnaście metrów. I ptak był chyba mniejszy za pierwszym razem.
Po lądowaniu byliśmy już u kresu nerwów - wypadek G., spóźnienie, ten ptak, w dodatku nie miałem pojęcia, w jakim stanie jest nasze auto, bo nie miałem czasu go obejrzeć po stłuczce. Wyobraziłem sobie nas o północy w Treviso, z niesprawnym autem, bez mleka dla Klary, bez pociągów i autobusów. Zdecydowaliśmy się nie lecieć dalej do Treviso, tylko wysiąść.
Mieliśmy kilkanaście minut do ostatniego pociągu do Ciney, złapaliśmy taksówkę, zadzwoniłem do taty, że zostajemy. Pociąg oczywiście odjeżdżał z innego peronu niż to było napisane, a informację podano w ostatniej minucie. Bieg z małą Klarą w nosidełku, waliza, torby, jakaś dziwna kobieta która chciała nam pomóc. Ale zdążyliśmy.
Następnego dnia zacząłem pomagać Albertowi w naprawianiu samochodów. Już jak przyjechaliśmy w czwartek, zauważyłem przed domem kilka aut w różnym stanie rozkładu, a cztery najlepiej wyglądające VW stały rozbebeszone w rzędzie. No więc zaczęliśmy przekładać części z jednego do drugiego, z czwartego do trzeciego, nie mam pojęcia który naprawialiśmy a który psuliśmy. W środę wieczorem wszystkie cztery jeździły.
Mieliśmy ruszyć w drogę w środę wieczorem, maksymalnie w czwartek rano. Albert ma sklep we Włoszech i miał dowieźć tam swoje makrobiotyczne jedzenie. Wszystko jednak skomplikowało się przez pobyt G. w szpitalu. Okazało się, że nie miednica, ale kość udowa oraz dłoń, która musi być składana do kupy operacyjnie.
W środę pojechaliśmy do szpitala i wysłuchaliśmy wreszcie historii z detalami.
Otóż w poniedziałek rano, gdy miał wybiegać do pracy, klucz zaciął się w drzwiach na dobre. Logika oraz wypite w niedzielę wieczorem wino podpowiedziało mu, żeby wszedł na pierwsze piętro i zeskoczył z balkonu.
Przeleciał przed oknem pokoju, w którym leżała jego dziewczyna, padł na chodnik i tak już został. Ona widziała go z okna, ale nie mogła do niego wyjść, bo drzwi zablokowane. Zaczęła dzwonić do jego rodziców na telefon stacjonarny.
Nie wiem, kto wezwał pogotowie, o której go zabrali w końcu z tego chodnika, nie dopytywałem. Troszkę nie wypadało się jednak z tego śmiać w szpitalu.
Tak więc w czwartek po południu powiedziano nam, że będziemy wracać w piątek lub w sobotę.
Ruszyliśmy w końcu w piątek o drugiej po południu. Spędziliśmy w aucie 26 godzin. Mieliśmy deszcz, mgłę, śnieg, znowu mgłę, właściwie dobra pogoda była tylko w siedemnastokilometrowym tunelu pod Alpami.
W Treviso najbardziej obawiałem się rachunku za parking. Za cztery dni miało być trzydzieści pięć euro, a staliśmy dziesięć.
Ale że przyjechaliśmy w godzinie obiadu, na parkingu w okienku kasy nie było nikogo. Z parkingu nie było żadnego innego wyjścia, kasy automatycznej. Naprawdę chciałem uczciwie zapłacić. Nie dało się. Okienko było otwarte, zajrzałem do środka. Zobaczyłem mały pstryczek elektryczek. Nacisnąłem. Szlaban się podniósł.
Aby jeszcze zwiększyć oszczędności, zamiast autostradą, ruszyliśmy drogami zwykłymi. Co dało nam kolejnych parę euro na opłatach i pewnie z dziesięć euro w paliwie, bo nasze auto jest najbardziej ekonomiczne przy 70 km/h jak się okazuje. Zużyliśmy o połowę paliwa mniej niż w drodze do lotniska.
Ot i tyle przygód, teraz tylko musimy załatwić sprawy ubezpieczeniowe, poskładać nasze auto do kupy, w międzyczasie załatwić wszystkie papiery dla Ryanair. Teraz już jestem zdeterminowany, żeby się tam dostać. Mają przecież bazę w Belgii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz